Szukaj na tym blogu

czwartek, 22 stycznia 2015

Gwiazd naszych wina

Hazel choruje na raka i mimo cudownej terapii dającej perspektywę kilku lat więcej, wydaje się, że ostatni rozdział jej życia został spisany już podczas stawiania diagnozy. Lecz gdy na spotkaniu grupy wsparcia bohaterka powieści poznaje niezwykłego młodzieńca Augustusa Watersa, następuje nagły zwrot akcji i okazuje się, że jej historia być może zostanie napisana całkowicie na nowo.

Wnikliwa, odważna, humorystyczna i ostra książka to najambitniejsza i najbardziej wzruszająca powieść Johna Greena, zdobywcy wielu nagród literackich. Autor w błyskotliwy sposób zgłębia ekscytującą, zabawną, a równocześnie tragiczną kwestię życia i miłości.










Kiedy człowiek ma kilkanaście lat nie myśli jeszcze poważnie o swej przyszłości. Ma jeszcze czas, żeby zaznać w swym życiu wiele przyjemności, a prawdziwe obowiązki spadną na niego dopiero za kilka lat. Świat stoi przed nim otworem i wszystko nadal jest możliwe. Jest to czas, kiedy po raz pierwszy się zakochujemy, aby poczuć, jak piękna potrafi być miłość, ale również jak dotkliwy może sprawić nam ból. Jednak jesteśmy nadal na tyle młodzi, aby poprawiać popełnione błędy. W końcu mamy całe życie przed sobą. Nadal możemy snuć marzenia o lepszej przyszłości i sprawiać, aby się ona urzeczywistniła. Tylko co zrobić, jeśli to wszystko byłoby nam brutalnie zabrane? Jeśli z góry wiedzielibyśmy, że nie ma żadnej przyszłości, a nasze życie jest na tyle kruche, że możemy odejść z tego świata właściwie w każdej chwili?

Hazel jest szesnastoletnią dziewczyną uwielbiającą oglądać "America's Next Top Model" oraz czytać książki. Jednak nie jest typową nastolatką. Trzy lata temu wykryto u niej raka tarczycy, który z czasem zaatakował również płuca. Z tego też powodu nie chodzi do szkoły, a nieodłącznym jej towarzyszem jest Philip - przenośna butla z tlenem ułatwiająca dziewczynie oddychanie. Uczęszcza na spotkania grupy wsparcia dla młodzieży chorej na raka. Nienawidzi tam chodzić i wysłuchiwać historii innych o tym, jak zachorowali, jak się czują i jakie mają obawy odnośnie dalszego życia. Robi to jednak ze względu na swoich rodziców, którym bardzo na tym zależy. Świat Hazel wywraca się o 180 stopni w dniu, kiedy na spotkaniu grupy wsparcia pojawia się przyjaciel jednego ze stałych bywalców. Augustus Waters od samego początku zdaje się być zainteresowany główną bohaterką. Z czasem mocno zbliży ich do siebie lektura "Ciosu udręki" autorstwa Petera van Houtena, która jest ulubioną powieścią Hazel. Ich znajomość pozwoli obydwojgu spojrzeć na życie z zupełnie innej perspektywy i przeżyć rzeczy, o których myśleli, że nie będą im już dane. Jak chociażby miłość...


Rozpoczynając swą przygodę z "Gwiazd naszych wina" wiedziałam, że będzie to historia opowiadająca o chorej dziewczynie i jej zmaganiach w walce o dalsze życie. Miałam tylko nadzieję, że nie będzie to kolejna z wielu tego typu książek - ckliwych, grających na emocjach, powielających wytarte już schematy. Na całe szczęście powieść okazała się być tą, która wybija się spośród wszystkich innych tytułów na pierwszy plan.

"W pewnym sensie to część tego, co mi się w tej książce podoba. Ukazuje śmierć w prawdziwy sposób. Umierasz w środku życia, w środku zdania." 
Powyższe słowa dotyczą powieści "Cios udręki", która połączyła ze sobą Hazel oraz Augustusa, ale może odnosić się do mojego zdania na temat "Gwiazd naszych wina". Wracając jednak do "Ciosu udręki", opowiada on o bardzo chorej dziewczynie Annie oraz jej bliskich. Książka jednak nie ma zakończenia. Cała historia została w pewnym momencie przerwana i nigdy nie doczekała się końca, wyjaśnienia tego, co właściwie stało z Anną, jej matką, przyjaciółmi, Holenderskim Tulipanem oraz chomikiem Syzyfem. Hazel przeczytała tę powieść wielokrotnie, za każdym razem dopowiadając sobie możliwe zakończenia całej opowieści. Poznanie odpowiedzi na dręczące ją pytania odnośnie bohaterów "Ciosu udręki" stało się jej największym marzeniem i celem, który chciałaby osiągnąć, zanim na zawsze odejdzie z tego świata. Dzieło van Houtena stało się jej bliskie głównie dlatego, że "... mówi mi, co czuję, zanim to poczuję." Historia Anny jest tożsama z życiem każdego człowieka. Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy dobiegnie ono końca. Umieramy w najmniej oczekiwanym momencie pozostawiając po sobie wiele niedokończonych spraw, rzeczy, których nie doprowadzimy już do końca. Jednak czego obawiamy się najbardziej? Może nie tyle samej śmierci, gdyż jest ona nieodłącznym elementem naszego życia i wiemy, że w końcu nadejdzie ten dzień, kiedy na zawsze zamkniemy nasze oczy. Boimy się zapomnienia. Tego, że z końcem naszego życia wspomnienia o nas samych z biegiem czasu zatrą się i nikt już nie będzie o nas pamiętał. Będziemy jednymi z wielu, którzy stąpali po tej ziemi, jednakże nikt już nie będzie wiedział, co lubiliśmy, o czym marzyliśmy, jacy po prostu byliśmy. Tego właśnie przez cały czas obawia się Augustus. Nie chce być jedynie kolejnym nagrobkiem na cmentarzu zapomnienia. Pragnie po sobie coś pozostawić, czegoś dokonać, sprawić, aby ludzie o nim nie zapomnieli. Jednakże "świat nie jest instytucją zajmującą się spełnianiem życzeń..."



"Gwiazd naszych wina" jest fascynującą i doprawdy wybitną powieścią, która już na zawsze zostanie w mym sercu i do której wielokrotnie będę powracać w swym życiu. Sięgnąć może po nią każdy niezależnie od wieku. Wzrusza, niejednokrotnie bawi, ale też wywołuje smutek oraz sprawia dotkliwy ból. Zmusza czytelnika do rozmyślań nad własnym życiem, naszymi dotychczasowymi osiągnięciami oraz nad marzeniami, które udało nam się spełnić bądź też i nie. Opowieść o Hazel i Augustusie staje się nam bliższa niż wszystkie inne, gdyż może dotknąć każdego z nas - jest prawdziwa. Z pewnością nie jest to łatwa lektura, bo jak może być łatwe czytanie o śmierci i powolnym odchodzeniu z tego świata. Jednakże autor napisał ją w taki sposób, aby ułatwić nam przebrnięcie przez tę powieść. Mimo że niejednokrotnie zapłaczemy nad losem głównych bohaterów, to zawsze będziemy powracać do lektury, aby zobaczyć, jak dalej potoczą się ich losy. A zakończenie? Jest równie otwarte jak historia Anny z "Ciosu udręki". Jeśli szukacie czegoś naprawdę dobrego, ambitnego, wartego polecania innym, to "Gwiazd naszych wina" będzie idealnym wyborem.

wtorek, 13 stycznia 2015

Love, Rosie

Po wzruszającym "PS Kocham Cię" następna powieść Cecelii Ahern została przeniesiona na srebrny ekran. W rolę Rosie wcieliła się Lily Collins, doskonale znana z filmów "Królewna Śnieżka", "Dary Anioła: Miasto kości" czy "Porwanie", Alexa zagrał Sam Claflin, odtwórca głównych ról w filmach "Uśpieni", "Królewna Śnieżka i Łowca", "Igrzyska śmierci".

Rosie i Alex od dzieciństwa są nierozłączni. Życie zadaje im jednak okrutny cios: rodzice Alexa przenoszą się z Irlandii do Ameryki i chłopiec oczywiście jedzie tam razem z nimi. Czy magiczny związek dwojga młodych ludzi przetrwa lata i tysiące kilometrów rozłąki? Czy wielka przyjaźń przerodziłaby się w coś silniejszego, gdyby okoliczności ułożyły się inaczej? Jeżeli los da im jeszcze jedną szansę, czy Rosie i Alex znajdą w sobie dość odwagi, żeby spróbować się o tym przekonać?








Alex i Rosie mogliby być parą idealną. Znają się od kiedy tylko wyszli z pieluch, a właściwie może znali się jeszcze wcześniej, tyle że tam już pamięć nie sięga. Spędzili wspólnie wszystkie lata szkolne, rozrabiając i doprowadzając nauczycieli do szału. Rodziców zresztą też, w końcu ile razy można być wzywanym z powodu niewłaściwego zachowania kochanego dziecka? Wiedzą o sobie wszystko, znają swoje najskrytsze pragnienia. W dodatku są w sobie zakochani do szaleństwa. Ale kto by tam ryzykował utratę najlepszego przyjaciela, tylko po to, by ujawniać własne uczucia? 


Tak więc parą nie zostają. Alex kończąc 18 lat zmuszony jest do wyjazdu z kraju, Rosie przez własną głupotę i nieostrożność zachodzi w ciążę. I wydawałoby się, że ich historia właśnie się kończy. Nieprawda... Ona dopiero się zaczyna. 


Cała książka składa się z e-maili, listów, sms-ów czy okolicznościowych kartek wymienianych nie tylko między Aleksem i Rosie, ale także ich rodzinami i osobami z najbliższego otoczenia. Nie ma tu więc zbędnych opisów, a wydarzenia pokazane są z różnych perspektyw. Co prawda, taka forma dopuszcza pozostawianie wielu niedopowiedzeń, ale jak się okazuje, to tylko dodaje całościpewnego smaczku. 


Bardzo podobało mi się pokazanie przez Ahern problemu przedwczesnego macierzyństwa. Tego jak ciężko jest osiemnastoletniej dziewczynie poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Jak ciężko w ogóle kobiecie wychowywać dziecko w samotności. Dobrze, że postanowiła nie skupiać się tylko na blaskach, ale pokazała też wszystkie cienie. Jak wielkie musi być zmęczenie, żal za tym co można było mieć, kim można było się stać, tęsknota za tym wszystkim co się straciło, a co rówieśnicy wydają się przeżywać podwójnie. Posiadanie dziecka to niewątpliwie wielkie błogosławieństwo, ale na pewno nie w momencie, gdy sami nie czujemy się jeszcze w pełni dorośli. I nie wtedy gdy nie jest to w pełni świadoma decyzja, a już na sto procent, nie w sytuacji, gdy ojcem dziecka staje się zupełnie przypadkowy mężczyzna, za którym w dodatku nigdy się nie przepadało.




Autorka zwraca też uwagę na bardzo prawdziwą, ale też bardzo bolesną rzecz. Udowadnia, że nasze życie nie zawsze układa się tak jakbyśmy tego pragnęli. Ciągłe spoglądanie na innych, zaspokajanie ich potrzeb i uciszanie własnych, mnóstwo czasem zupełnie świadomie traconych szans to przecież rzeczy, które każdemu z nas towarzyszą na co dzień.


Love, Rosie to słodko-gorzka powieść. Doprowadzająca do niekontrolowanych wybuchów śmiechu, pełna zwykłego, ludzkiego ciepła, zwracająca uwagę na co ważne, opisująca wydarzenia zachodzące w życiu każdego człowieka. Od narodzin, przez całe życie aż do śmierci. Często wywołująca też łzy. I to nie tylko łzy wzruszenia, ale też łzy tęsknoty za szansami, które samemu się gdzieś tam po drodze straciło.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Zniszcz ten dziennik

To dziennik który pozwala przekształcić destrukcję w kreację, uruchomić wyobraźnię i wyrazić swoje emocje! Wykorzystując pomysłowo, lecz osobliwie zilustrowane szablony, uznana artystka Keri Smith zachęca do dokonywania aktów destrukcji i eksperymentów w dzienniku, aby rozbudzić prawdziwy proces tworzenia. Ideą dziennika jest jego kreatywne „zniszczenie”, „pobrudzenie”, „postarzenie” poprzez dowolną, bardzo osobistą, czasem abstrakcyjną, ale zawsze twórczą interpretację zadań zaproponowanych na jego stronach. Polecenia te mogą wydawać się niekonwencjonalne: dziurawienie stron, malowanie dłońmi, zalewanie kawą, zgniatanie kartek czy zabranie dziennika pod prysznic - nie należy jednak rozumieć ich zbyt dosłownie ale jedynie jako podpowiedzi mające na celu wykorzystanie własnej wyobraźni do różnych form artystycznego wyżycia się i utrwalenia swoich stanów ducha, wrażeń i obserwacji z otaczającego świata. Każdy dziennik jest niepowtarzalnym dziełem jego twórcy oddając jego osobowość i postrzeganie rzeczywistości.


 


Chyba nie ma na świecie osoby, która nie słyszałaby o Zniszcz ten dziennik. Na świecie wybuchł szał na ten produkt. Mimo, że zwykle nie daje się porwać fali popularności, tym razem sobie na to pozwoliłam i również stałam się właścicielką takiego dzienniczka. Z dziecięcą wręcz radością zabrałam się do owej kreatywnej destrukcji. Nie grzesząc talentem plastycznym - to trzeba dodać. Zawsze planowałam zapełnić jakiś zeszycik swoimi pomysłami, jednak zawsze tych pomysłów brakowało. Tutaj doskonale wiemy, czego od nas chcą, więc to takie doskonałe ułatwienie. A skoro napisali zniszcz... Nic prostszego.

Początkowo lekko obawiałam się tego, co każą mi zrobić. Obsesyjnie wręcz dbam o książki, więc już pierwsze polecenie wygnij grzbiet sprawiło, że serce mi stanęło. Muszę Wam zdradzić, że jeszcze tego zadania nie wypełniłam. Podczas czytania trzymam książkę w taki sposób, że tworzy kąt prosty. Trudno wyzbyć się czegoś, co jest naturą człowieka. Zawsze też mogę potraktować to zadanie czysto metaforycznie. Przecież nikt nie zabroni! Właśnie to jest wspaniałe. Nie ma na świecie dwóch takich samych dzienników. Już po pierwszym zadaniu staje się jedynym i niepowtarzalnym.



 
Słyszałam już mnóstwo opinii na temat tej pozycji. Dużo osób wręcz ją uwielbia. Dużo jednak również twierdzi, że samemu może kupić sobie zeszyt i zrobić coś w tym stylu. Nie zaprzeczę. Zabronić takiego postępowania też nie mogę. Jednak wydaje mi się to dosyć dziwne. Rozumiem, że dość trudno wydać te 30 złotych na prawie puste kartki. Jest w tym jednak jakiś cel: kreatywność. Dużo łatwiej zmotywować się do tego, gdy ma się przed sobą z góry określony cel. Czy mając przed sobą puste strony powstanie coś spontanicznego? Plamy farby, strona zaklejona taśmą, czy naszyte coś? Sama z siebie nigdy nie zmusiłabym się do czegoś takiego. Na większość z tych poleceń również bym nie wpadła. Wziąć dziennik pod prysznic? Nigdy w życiu nie przyszłoby mi to do głowy. Nigdy w życiu też tego nie zrobię. Są różne granice, a tej nie przekroczę. Potraktuję to czysto metaforycznie. Ewentualnie zawinę go w folię spożywczą i wsadzę do reklamówki. Zabezpieczę go jak świeżo zrobiony tatuaż, ot co. Waham się też do kilku innych zadań, jednak z pewnością wymyślę coś, by dzienniczek aż za bardzo temu zniszczeniu nie uległ. Zastanawiam się też nad nabyciem jeszcze jednego egzemplarza... By leżał czyściutki na półce z książkami.




Widziałam już dzienniki wykonane w najróżniejszy sposób. Dużo osób zamiast niszczyć - ozdabia. Z pewnością należę do takich osób. Mimo wszystko niektóre moje plastyczne wyczyny wyglądają zdecydowanie, jakbym się na tą stronę uwzięła. Tak więc próbuję ozdabiać, a niszczę. Więc nic na to nie poradzę. Mimo wszystko bardzo dobrze się bawię przy wykonywaniu tych zadań. Wyżywam się twórczo, mogę rzec.

Cieszę się, że mam mnóstwo pomysłów, jak zrobić zadania i nie doprowadzić dziennika do ruiny. Nie wypełniłam jeszcze zbyt dużo stron, gdyż chcę sobie przyjemność dawkować, a dodatkowo nie mam wszystkich potrzebnych mi materiałów. Będę musiała zrobić mały napad na jakąś dobrze zaopatrzoną księgarnię. Zastanawiam się też, co sprawiło, że Keri Smith wpadła na taki pomysł. Nie każdy zacząłby sprzedawać książkę z prawie pustymi stronami. Nie spodziewałabym się takiej popularności. Tyle sprzedanych egzemplarzy na całym świecie musi coś znaczyć. Chociaż 50 twarzy Graya też dużo poszło, a o wysokim poziomie pozycji to nie świadczy.


Ostatnio dowiedziałam się, że już niedługo w Polsce wyjdzie kolejne dzieło Keri Smith tego samego rodzaju, co Zniszcz ten dziennik. Ten pomysł podoba mi się nawet bardziej, niż kreatywna destrukcja. Dalej! Włączmy wyobraźnię! Już nie mogę doczekać się premiery. Na pewno w taki jeden egzemplarz się zaopatrzę. Recenzji możecie się spodziewać trochę po premierze. Z tego co widziałam autorka ma dla nas jeszcze więcej książeczek tego rodzaju. Ciekawa jestem, co wymyśli dalej. W pewnym momencie chyba trudno jej będzie zaskoczyć czytelnika. To nie książka jest ciekawą pozycją. Jednak koniec końców każde źródełko ma swój koniec. Ciekawe, czy wyobraźnia Keri Smith też. Będę z ciekawością zerkać na jej propozycje kreatywności. Lubię tworzyć. Nie zawsze mi to wychodzi, ale przecież nie o to w tym chodzi. Chodzi tutaj o dobrą zabawę, a przy paćkaniu się farbami na pewno jest jej dużo. I mówię to z własnego doświadczenia. Ta pozycja jest dobrym pomysłem na prezent. Dla siostry, brata, samego siebie, mamy, taty, babci, przyjaciółki. Dla każdego. W końcu by być kreatywnym nie musimy osiągać danego wieku.